European Performance Art Festival EPAF 2011 24 - 27.11.2011

EPAF 2011

2 dzień

piątek, 25.11.2011

Dzień zaczął się od wyznania „In Artist we Trust”. To właśnie Chen Jin miał wypisane na koszulce. Jest nie tylko artystą, ale i organizatorem najważniejszego, najstarszego i największego festiwalu performance w Chinach, z którego powodu przebywał nawet w więzieniu. Dlatego wyznanie wiary w artystę w tytule jego działania nie brzmi lekko i zabawnie. Co to znaczy „ufam artyście”? I dlaczego parafraza sformułowania państwowego motta Stanów Zjednoczonych? Dlatego pewnie, żeby zrównać artystę w znaczeniu – z Bogiem i władzą, nawet jeśli początkowo brzmi to żartobliwie. To jest jak wyznanie wiary w odniesieniu do wciąż trudnej sytuacji artystów w Chinach, artystów, a zwłaszcza performerów, których mogą spotkać represje, z których zakaz występowania w instytucjach jest najlżejszy. Na plecach koszulki Chen Jina były wypisane różne rodzaje artystów, a wśród nich między innymi: żonglerzy, dramatopisarze, raperzy, tancerze, choreografowie i wyplatacze koszy. Bardzo podoba mi się szerokie spektrum działalności artystycznej. Chen Jin zaprosił publiczność do oddawania ubrań do szatni. Początkowo działo się to dość opornie, jednak nie z powodu niechęci publiczności (która jest liczna, zasadniczo młoda i ciekawa, niebojąca się interakcji). Tutaj ludzie po prostu nie mogli dotrzeć z kurtkami do artysty-szatniarza, prowadzące do niego ciasne przejście blokowali fotografowie. W przypadku In Artist we Trust to stało się już karykaturą.

Tu dygresja: pamiętam zdjęcie Krzysztofa Millera z zamieszek w jakimś afrykańskim kraju: mężczyzna leżący bezwładnie na ulicy, może już martwy i nad nim gromada fotografów, pochylona z obiektywami skierowanymi na ciało, stado sępów. Oczywiście, na EPAF nie chodziło o sprawy życia i śmierci, ale z performance zapamiętałam głównie ludzi z aparatami. Wjeżdżali także szklaną windą, która co chwila przemieszczała się góra – dół. Momentami lepiej było patrzeć na ekraniki aparatów przed tobą niż usiłować dojrzeć akcję „w realu”. Wracając jednak do sedna sprawy, artysta włożył orzechy do kieszeni palt i kurtek. Sam się rozebrał i nagi uczestniczył jako widz podczas akcji następnej. Po czym stanął za wieszakami na ubrania, jakby na ich straży, ale też schowany, na pół ukryty. By wziąć swoje palto, trzeba się było do niego zbliżyć, co oznaczało przełamanie bariery intymności, wstydu, na co byli narażani widzowie. Myślę, że najważniejsza była właśnie obecność artysty. Obecność, która trochę przeszkadzała, rozbijała normalny stan bycia z ludźmi czy bycia w tłumie. Pojawił się tutaj wątek obnażenia, czyli bezbronności. Nagość jako szczerość, nie mam nic do ukrycia, ale też jestem bezbronny, oddaję się w wasze ręce. Orzechy to z kolei dar, karmienie jest gestem przyjaźni, dobrej woli. Potem wszyscy te orzechy chrupali.

Jeszcze w trakcie performance Chen Jina akcję rozpoczął Cui Tao. Spokojnie usiadł przy stoliku, i zaczął liczyć oddechy. Jego akcja ma trwać 24 godziny. Publiczność mijając go mówiła – „to ten minimalista”. Ten minimalista w skupieniu i powoli stawiał na serwetce kreski. Gdy spytałam gości z Chin, co też Cui Tao zapisuje, odpowiedzieli mi, że to nie jest żaden poetycki tekst ani coś starannie kaligrafowanego. To jest metoda liczenia oddechów. Artysta odznacza własne oddechy. Obok niego szklanka z wodą, obok zegarek. Ale przy nim czas nawet jeśli nie stanął w miejscu, to zdecydowanie spowolnił. Bardzo chciałabym zobaczyć go w nocy jak tak siedzi i spokojnie liczy oddechy. Czy na pewno nie schodzi z posterunku i czy siedzi ciemnościach, czy w świetle. Prosty, mocny akt oddychania, siedzenia, bycia tu i teraz. Artysta skoncentrowany, ruchy powolne. Ale jest, jego obecność to czysta obecność, płynięcie w czasie, zawieszenie w strumieniu życia, w strumieniu rzeczywistości.

Potem Marijana Jovanović, artystka pochodząca z Serbii, a mieszkająca obecnie w Norwegii. Marijana mówi, że przed każdym wystąpieniem jest niezwykle spięta, zestresowana, bardzo opresyjnie działa na nią zwłaszcza podział na scenę i widownię, jaki często, bezwiednie się tworzy podczas performensów. I tworzy rzeczy na temat tego napięcia. Zajmuje ją kwestia podziału ról w spektaklu i kwestia gry sił. Ta gra władzy polega na presji odczuwanej przez artystę, by przyciągnął uwagę publiki. Marijana pyta „czym jest spektakl, czym jest performance? Czy performance nie jest zaprzeczeniem spektaklu?” Pyta o naturę rzeczywistości i o sztuczność, o to kim jest artysta – czy kuglarzem. Zaczęła ostro i agresywnie. Pragnąc zwrócić uwagę na spektakl i układ sił, chciała go rozbić, wprowadzić dowolność zachowań i anarchię. Czy to w ogóle możliwe? Przegoniła ludzi z jednej strony sceny na drugą, skierowała reflektor prosto w oczy publiczności, potem zaś wymierzyła w nas kamerę, a obraz gapiących się ludzi – nas – był rzutowany na wielki ekran górujący nad sceną (co kojarzy się z prekursorskimi wystąpieniami Włodzimierza Borowskiego). Marijana początkowo trochę zestresowała publiczność, potem jednak obłaskawiła ludzi pozwalając im robić co chcą, w wyniku czego spora część usadowiła się koło niej i gdy czytała własne notatki, zaczęła przeglądać pozostałe jej dzienniki, palić papierosy, rozmawiać. Tym samym wprawiła w stres organizatorów, którzy zaczęli krzyczeć, że palić w sali audiowizualnej może tylko artystka. Od spektaklu, umowności, sztuczności nie można się zatem uwolnić. Jeszcze kilka słów o dziennikach performerki. Wyślizgane od noszenia, pisane w kilku językach. A jednak, mimo, ze artystka oddała się odbiorcom jakby we władanie, to – ktoś zwrócił mi uwagę – działo się to tylko pozornie. Wszak większość ludzi nie rozumiała języków używanych przez Marijanę: serbskiego czy norweskiego. Ona więc się schowała, schowała tak ustawiając kamerę, że pokazywała tylko widownię, ale nią ją samą, schowała się też za barierą rozumienia.

Luciana Freire D’Anunciacao przedstawiła coś, co ulokowało się dokładnie na przeciwległym biegunie działań Marijany Jovanović. Artystka z Brazylii stworzyła spektakl taneczny. Tytuł With Myself mówi wszystko. Ładne, ale czegoś brakowało, po prostu chyba świadomości po co ten spektakl został stworzony, większej niż poczucie piękna i młodzieńczy narcyzm. Co wydaje mi się ciekawe, to wprowadzenie do tego spektaklu dziewczyńskości, wrażliwości młodej kobiety, zachwyconej sobą, swoim ciałem, jego giętkością i sprawnością oraz pełnym obietnic, niespełnionym jeszcze życiem. With Myself to spotkanie żywej artystki z jej własnym obrazem. Najpierw wielka ręka spotyka się z maleńką figurką tancerki w białej powiewnej sukience. Potem obie nimfy, sfilmowana i prawdziwa tańczą wspólnie. Potem znowu mamy do czynienia z grą skalą. Wielka twarz, na której tle porusza się artystka. Taniec Luciany jest czymś w rodzaju improwizacji, pomiędzy tańcem nowoczesnym a gimnastyką.

Kolejna performerka, Kateřina Olivová, stworzyła coś w rodzaju odpowiedzi na pragnienie spektaklu, żywione przez publiczność. Jakby mówiła: „chcecie to macie”, jakby kompletnie i bezlitośnie odarła spektakl z iluzji. Co takiego zrobiła? Rozebrała się do rosołu i zaczęła tańczyć jak na scenie w rytm wesołych kawałków z dyskoteki. Młoda kobieta o rubensowskich kształtach, bezpruderyjnie skacząca, wyginająca się jednocześnie wesoło i lubieżnie w rytm przebojów Michaela Jacksona i innych. Ludzie komentowali „zrobiło się gorąco”, ale bo ja wiem? Ja sama – po początkowym szoku, jaki zazwyczaj niesie zetknięcie z nagością drugiej osoby w miejscu niespodziewanym, niewydzielonym, gdzie takie rzeczy są zakazane zwyczajem – nie miałam wrażenia atmosfery jakiegoś porno szołu, nocnego klubu, szału wyuzdania i pożądania. Dla mnie atmosfera była raczej jak z imprezy w klubie dla naturystów, po prostu bezpruderyjne i lekko groteskowa, rubaszna. Wydaje mi się, że wymową tego performensu było wezwanie do wyzwolenia swojej cielesności, do zabawy nią, do pozbycia się niepotrzebnego wstydu: uwolnienia się. Artystka zapraszała osoby z widowni, nikt się jednak nie rozebrał. Dopiero gdy wszyscy odeszli oglądać następny spektakl, pojawił się jeden mężczyzna, który dołączył do artystki zrzucając ubiór. Tak jak w przypadku Cui Tao, bardzo bym chciała zobaczyć artystkę , gdy tańczyła w dymie i w rytm skocznej dyskoteki sama.

Na koniec odbył się prawdziwy koncert. To też performance. Yannick Franck do tworzenia muzyki wykorzystywał dźwięk własnego oddechu, głosu, mruczenia, przefiltrowane przez aparaturę elektroniczną, do tego dźwięki generowane szczotką, widelcem, jakimś elektrycznym warczącym urządzeniem wyglądającym jak kuchenny młynek, własnej konstrukcji instrumentem strunowym. Choć występ był spektaklem muzycznym, to samo zachowanie artysty przy konsolecie było warte uwagi. Stanowiło rodzaj tańca, oszczędnego, lecz wyrazistego, podkreślającego nastrój utworu. Czy to był w końcu jednak performance, a nie jedynie koncert? Artysta uważa, że jak najbardziej, lecz dla widzów pytanie pozostaje otwarte.

Zasadniczo jednak nie wydaje mi się, żeby poszukiwanie aktualnej definicji performance miało sens. Uważny obserwator zdał sobie pewnie sprawę, że pisząc relację z festiwalu performance wykorzystuję wiele terminów, które – gdyby stosować je ortodoksyjnie i zgodnie z definicjami, zaprzeczałyby same sobie. Bo przecież jeśli performance, to nie spektakl, przedstawienie czy nawet działanie. Jednak tegoroczna edycja EPAF pokazuje rozszerzanie granic performance. Ilu artystów tyle jego definicji. To wydaje mi się dobre, bo twórcze.

Czego do tej pory brakuje? To ciekawe, bo performance w swoich początkach i w swojej historii bywał często sztuką buntu i kontestacji, z ducha anarchiczną, wbrew hierarchiom i – właśnie – definicjom. Do tegorocznej edycji jako specjalni goście zostali zaproszeni artyści z Chin. W Chinach performance nadal jest sztuką buntu, pozostaje wysoce upolityczniony w odróżnieniu od bardziej akademickich dyscyplin sztuki. Tymczasem tutaj, w Warszawie, w Zamku Ujazdowskim, czyli w pobliżu siedziby polskiego Parlamentu i wielu ambasad, nie ma śladu polityczności.

Zobaczymy jednak co będzie dalej.

Magdalena Ujma